W sobotę piątego sierpnia 1944 roku sześćdziesięcioletni Vincenc Chromik przygotował sobie świąteczne ubranie i położył się wcześnie, bo rano miał iść grać na organach do mszy.
Dwudziestotrzyletni Antek Piegrzymek o drugiej w nocy wrócił z Olbrachcic od narzeczonej, z którą niedługo miał wziąć ślub. Zostałby u niej, ale nie mógł. Rano obiecał bowiem naprawić młockarnię w domu Guziurów, aby po czternastu dniach deszczu mogli jak najszybciej rozpocząć żniwa.
Trzydziestojednoletni wdowiec Adolf Wajner położył spać trzymiesięczną córkę. Żona zmarła mu przed tygodniem. Na szczęście mieszkał z matką i rodziną siostry w jednym domu. Inaczej z całą żałobą i obowiązkami zostałby sam.
Szesnastoletni Zenon Kożusznik poszedł spać na strych, chcąc skorzystać z dnia wolnego od pracy w kopalni i pospać w niedzielę dłużej. Poranny ruch w chacie by mu na to nie pozwolił.
Jego rówieśnik Tadeusz Baron miał zupełnie inny plan – zamierzał z kolegami jak najwcześniej wyruszyć na rowerach w Beskidy, zbierać jagody.
Oni i kolejnych trzydziestu jeden mężczyzn i chłopców z Żywocic, Błędowic Dolnych, Suchej Górnej, Suchej Dolnej i Cierlicka tego wieczora kładli się spać po raz ostatni. Dwadzieścia cztery godziny później będą martwi, rzuceni do wykopanej na szybko jamy na dawnym cmentarzu żydowskim w Orłowej i zasypani wapnem.
Karin Lednicka, Żywocice: obraz (prawie) zapomnianej tragedii [fragment]
Na tragedię żywocicką (lub na jakąkolwiek podobną tragedię ludobójstwa) można patrzeć z różnych perspektyw. Dla mnie zawsze najważniejsze będzie spojrzenie z dołu, czyli z punktu widzenia zwykłych ludzi. Bowiem to właśnie oni często ponoszą te najtragiczniejsze konsekwencje.
Wymownie to wyjaśnił słowacki pisarz Ladislav Mňačko w swej powieści Śmierć nazywa się Engelchen: „Nikt tego nie powiedział, nie napisał, nie stwierdził – ale tak to właśnie jest: kopieniacz był nieznanym, cichym, mało patetycznym bohaterem wojny partyzanckiej“. Z jego słowami zgadzam się bezwarunkowo.
Wzmiankowana książka to właściwie literackie przeprosiny Mňačka dla mieszkańców wsi Ploština, gdzie jego partyzancka grupa znalazła schronienie wiosną 1945 roku. Jak tylko partyzanci się wycofali, przyszło niemieckie karne komando: miejscowych zapędzono do zabudowań i spalono w nich żywcem. Mňačko i inni członkowie grupy przypisywali sobie winę za tę tragedię, wielu aż do śmierci sobie z tym nie poradziło. Dla Mňačka Ploština pozostała „dożywotnim cieniem na duszy“; głęboko żałował, że sprowadził na tamtejszych mieszkańców takie ryzyko i tragiczny koniec.
A dlaczego piszę o tym w związku z tragedią żywocicką? Bo tutaj takich przeprosin, czy przynajmniej słów żalu, mi brakuje.
Od rodzin zamordowanych słyszę za to regularnie słowa o źle przeprowadzonej akcji grupy Józefa Kamińskiego, która stała się dla gestapo pretekstem do krwawego odwetu na ludziach, którzy poza jednym wyjątkiem zawinili tylko tym, że nie podpisali volkslisty, czyli nie wyrazili (w widoczny sposób) chęci zostania Niemcami. Oczywiście rodzinom tym nikt zamordowanych nie zwróci, ale ich ból stałby się może trochę łatwiejszy do zniesienia, gdyby dowódca grupy po wojnie wydał oświadczenie, że żałuje przelanej krwi niewinnych ludzi. Do tego jednak nie doszło.
Osobiście odbieram to jako oznakę braku szacunku dla ofiar i ich rodzin.
Braku szacunku i bezduszności wielu spośród pozostałych doświadczyło zresztą z różnych stron.
W niektórych przypadkach bezradność aż ściska mi gardło.
Choćby na myśl o wypowiedzi córki jednego z zamordowanych, która napisała mi, że w czasie ceremonii żałobnej w latach sześćdziesiątych nie pozwolono jej złożyć wiązanki kwiatów, bo „niebyło jej na liście osób do składania wieńców“.
Albo z powodu arogancji urzędów, które zmuszały wdowy po zamordowanych do wypełniania zbytecznych (i emocjonalnie bolesnych) administracyjnych procedur – musiały kilkakrotnie załatwiać karty zgonu, bo niektóre instytucje odmawiały uznania ważności tych wcześniejszych. Wdowy miały obowiązek zapewnienia opiekuna dla swoich połowicznie osieroconych dzieci – w co najmniej jednym przypadku doszło do sytuacji absurdalnej i opiekunem został mężczyzna, który podczas wojny w związku z volkslistą walczył w mundurze Wehrmachtu.
Pomińmy jednak absurdy i wróćmy do arogancji administracji państwowej, która ludziom głęboko straumatyzowanym przez poniesioną stratę rzucała pod nogi biurokratyczne kłody. Jakby nie było powszechnie wiadomo, kiedy i dlaczego zostali zamordowani mężowie żywocickich wdów. Jakby władze państwa wątpiły w zdolność matek do zaopiekowania się swoimi dziećmi. Zamiast pomocy dodatkowe trudności.
Największa chyba powojenna krzywda spotkała rodzinę Isidora Mokrosza. Z władzami okupacyjnymi Isidor pod żadnym względem nie miał nic do czynienia. Wyszedł naprzeciw ich żądaniom tylko w jednym przypadku, mianowicie kiedy po brutalnym nacisku ze strony ówczesnego amtskomisarza Hartmanna podpisał volkslistę, bo w przeciwnym wypadku rodzina straciłaby dom i utrzymanie, jej członkowie być może zostaliby również wywiezieni do obozu koncentracyjnego. Isidor był częściowym inwalidą z powodu rany odniesionej podczas pierwszej wojny światowej i ze względu na fizyczne upośledzenie nie poradziłby sobie z pracą w kopalni, która była jedyną alternatywną możliwością utrzymania.
Isidor i Zofia dołączyli w ten sposób do ponad siedemdziesięciu procent mieszkańców Śląska Cieszyńskiego, którzy pozwolili się wpisać na niemiecką listę narodowościową. Podobnie jak tysiące innych zapłacili za to surową cenę: ich dwaj synowie musieli wstąpić do Wehrmachtu.
Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję. Nadal słychać tu i ówdzie głosy, które w samym podpisaniu volkslisty widzą dowód na kolaborację. Jest to jednak absolutna bzdura: gdybyśmy zgodzili się na tę tezę, właściwie twierdzilibyśmy, że z Niemcami współpracowało trzy czwarte mieszkańców Śląska Cieszyńskiego. Zwolennicy tej absurdalnej wersji całkowicie jednak pomijają fakt, że do podpisania volkslisty wzywał Polaków na Śląsku zarówno rząd na uchodźctwie, jak i przedstawiciele kościoła katolickiego, ponieważ dostrzegali w tym szansę ratunku dla tych ludzi.
Również Isidor pod naciskiem podpisał volkslistę. Dalej jednak zachowywał bezstronność: nie współpracował ani z władzami okupacyjnymi, ani z ruchem oporu. Do gospody Isidora chadzali miejscowi, bo w gospodzie otwarcie kolaborującego starosty (który na początku okupacji zmienił pisownię nazwiska na Heinrich Mokrosch) spotykały się tutejsze nazistowskie elity – a z nimi oczywiście zwykły człowiek w czasie wojny spotykać się nie chciał. Górna gospoda starosty była dla nazistów, dolna Isidora dla ludzi z Żywocic.
Isidor i Zofia Mokroszowie mieli tylko jedno życzenie: dożyć końca wojny i doczekać się powrotu obu synów.
Isidorowi się to nie udało. Po serii napadów aprowizacyjnych, urządzanych przez grupę Józefa Kamińskiego, mieli już tak wielkie manko w towarach, że z trudem by się wytłumaczyli w razie ewentualnej kontroli: niewątpliwie pojawiłyby się podejrzenia, że wspierają ruch oporu, a za to była tylko jedna kara: śmierć. Dlatego Mokroszowie postanowili zgłosić napad z 3 sierpnia 1944 roku na posterunku żandarmerii w Błędowicach; 4 sierpnia cieszyńskie gestapo rozpoczęło śledztwo w sprawie przestępstwa.
Właśnie obecność śledczych i ich pijanych nazistowskich kompanów, których gestapowcy przywieźli ze sobą do gospody Isidora, stałą się dla Kamińskiego impulsem do akcji. W żaden sposób nie przygotowanej, co się nieuchronnie odzwierciedliło w sposobie jej przeprowadzenia.
Pierwszym zabitym tej nocy (a zatem w ogóle pierwszą ofiarą cywilną z Żywocic) był Isidor Mokrosz, którego na progu jego domu zastrzelił któryś z członków oddziału partyzanckiego – prawdopodobnie był to Józef Kamiński, sądząc z powojennej wypowiedzi jego zastępcy, Augustyna Krótkiego. Dlaczego to zrobił, tego się już nigdy nie dowiemy. Stanowi to zagadkę, tym bardziej że krótko przedtem pozwolił odejść największemu tutejszemu kolaborantowi, staroście Mokroschowi.
Możemy przyczyn tego czynu szukać w stresie, w napięciu tej chwili. Może.
W każdym przypadku była to całkowicie zbyteczna śmierć niewinnego człowieka.
Jednak zamiast przeprosin po wojnie przyszło oczernianie. Chociaż komisja rehabilitacyjna złożona z miejscowych, na czele których stał mężczyzna polskiej narodowości, jednomyślnie wystawiła Isidorowi Osvědčení o národní spolehlivosti (Zaświadczenie o wiarygodności narodowej, równoznaczne z oświadczeniem o braku zastrzeżeń co do jego nieskazitelności), w późniejszych latach zaczęły pojawiać się kłamliwe twierdzenia o jego „brataniu się z nazistami“, a nawet o kolaboracji (sic!).
Żadne z tych twierdzeń nie znajduje oparcia w jakimkolwiek dokumencie.
Jednak na ich podstawie Valdemar, domniemany „syn kolaboranta“, otrzymał wezwanie do kopalni uranu w Jáchymovie, później "złagodzone" na Pomocniczy Batalion Techniczny przy kopalni President Gottwald. Jego syn nie mógł studiować na uniwersytecie. A jego wnukowie wysłuchiwali, że są krewnymi kolaboranta.
Szkalowanie Isidora i represje skierowane wobec jego rodziny możemy nazwać wtórną tragedią. Na podstawie dokumentów z polskich i czeskich archiwów można wszystkie wcześniejsze twierdzenia obalić. Wydawałoby się, że doprowadzi to do przeprosin, ale zamiast nich ten haniebny wymysł jest nadal przez niektórych ludzi utrzymywany przy życiu.
Z ust jednego z nich niedawno padły nawet słowa, że „kolaborantem jest każdy, kto bezpośrednio nie uczestniczył w ruchu oporu, albo mu przynajmniej nie pomagał”. Takie słowa są całkowicie mylne pod każdym względem: etymologicznym, prawnym… a przede wszystkim moralnym. Nie można przecież odmówić człowiekowi podstawowego ludzkiego prawa, czyli prawa do ratowania życia własnego i swojej rodziny. Bohaterstwa albo udziału w ruchu oporu nie można się od nikogo domagać. Tak samo nie można określać decyzji o nieuczestniczeniu w ruchu oporu jako tchórzostwa. Chęć przeżycia to całkowicie uprawniona strategia. W czasie wojny i poza nią.
„Albo mnie zabiją jedni, albo drudzy“ – powiedziała Ludmiła Bajerowa, kiedy brat Gabriel wyrzucał jej, że dała schronienie członkom grupy Kamińskiego. Brat Ludmiły po tej rozmowie starał się być jak najostrożniejszym, natychmiast przestał spotykać się z siostrą, a córkom w wieku od dwóch do dwunastu lat zabronił wychodzić za płot ogrodu. Jednak nawet tak wielka przezorność nie wystarczyła: Gabriel Bajer, jego żona i szesnastoletni syn zostali wywiezieni do obozu koncentracyjnego i nie wrócili już do domu. W oczach władz okupacyjnych zawinili pokrewieństwem z Ludmiłą.
Jestem dogłębnie przekonana, że każdy człowiek ma niepodważalne prawo do wyboru własnej strategii przeżycia w czasie wojny. Miał do tego prawo zarówno Isidor Mokrosz, jak i Gabriel Bajer. Na jakiej podstawie ktoś śmie ich dzisiaj osądzać? Mimo swej ostrożności zapłacili cenę najwyższą – a przecież wedle wspomnianej definicji powinni być uznani za kolaborantów, bo nie wspomagali ruchu oporu…
Potępić ich jest łatwo; właściwie najłatwiej. Potępienie jednak rzadko kiedy opiera się na wnikliwym i rozważnym osądzie; raczej skłania się ku czerni i bieli. Tak właśnie było też po wojnie, kiedy zaczęto tworzyć zabarwiony ideologicznie obraz tragedii, tak charakterystyczny dla tych czasów. Dorastałam w Hawierzowie, więc bardzo dobrze pamiętam, jak w szkole podstawowej opowiadano nam historię o „dobrych partyzantach, złych Niemcach… i jakichś zabitych ludziach”, którzy odgrywali w tej historii rolę marginalną, właściwie zostali jakimś sztafażem.
Powiedziałabym, że w 2024 roku najwyższy już czas odejść od czerni i bieli i pokazać publicznie pełną gamę kolorów. Zacznijmy więc mówić o różnych aspektach żywocickich (a poniekąd i suszyckich, błędowickich i cierlickich) wydarzeń, o odmiennych perspektywach, o absurdalnych paradoksach wojny… o ambiwalencji tego wszystkiego.
Przykry fakt, że do niedawna w przestrzeni publicznej wybrzmiewała wyłącznie jedna, do tego nieco tendencyjna wersja, uważam za kolejną odsłonę historycznej traumy rodzin ofiar. To nie jest tylko moje zdanie; takie słowa słyszę od pozostałych.
„Wszyscy o nas zapomnieli”– powiedziała mi córka jednego z zastrzelonych cztery lata temu. „Nareszcie ktoś napisał, jak się o tym u nas w domu cały czas mówiło“ – słyszałam powtarzane na premierze mojej książki Životice: obraz (prawie) zapomnianej tragedii, którą widziałam jako spotkanie wszystkich rodzin dotkniętych tą tragedią. W tej sytuacji zadajmy sobie ponownie pytanie, czy ktokolwiek z nas ma prawo sprzeciwiać się ludziom, walczącym całe życie z traumą. Czy podawanie w wątpliwość wspomnień rodzin, które ucierpiały, nie wykracza daleko granice tego, co można uważać za moralne?
Z przeważającą większością tych rodzin nikt nigdy przede mną nie rozmawiał. Podczas corocznej uroczystości wspomnieniowej do niedawna siadali lub stali na poboczu drogi, z dala od centrum wydarzeń. Nikt z nich nie trafia między mówców na uroczystościach. Kwiaty na grobie swoich bliskich składali pośród ostatnich. Z goryczą komentują anachroniczność ekspozycji muzealnej. Z uzasadnionym rozżaleniem zatrzymują się na tym, że tragedia, która dotknęła ich rodzinę, nie jest z wystarczającą godnością wspominana w ciągu całego roku. Że nie akcentuje się tego najważniejszego.
A co uważają za najważniejsze? Oczywiście zrujnowane życie swoich przodków – nie tylko tych zamordowanych, ale i tych, którzy musieli potem walczyć z licznymi przeciwnościami. Krewna jednego z zastrzelonych mężczyzn stała ze mną kiedyś przed witryną muzealną, w której znajdują się fotografie, i niemal z płaczem powiedziała: „Czemu to ma służyć? Przecież to wygląda raczej jak maturalne tableau, z którego nikt się nie dowie, kim ci ludzie byli”.
Nie jest osamotniona w tym osądzie. W pełni się z nią zgadzam. Ponieważ – jak już zostało powiedziane – ci zamordowani mężczyźni i chłopcy oraz rodziny, które po nich pozostały, to najwięksi bohaterowie partyzanckiej czy jakiejkolwiek innej wojny. Podchodźmy do pamięci o nich z należytym szacunkiem, bez ideologicznie zabarwionych sądów. Zachowajmy w pamięci, kim byli, tak jak pokrótce przedstawiłam niektórych spośród nich we wstępie do tego artykułu.
To jest bowiem wszystko, co możemy zrobić dla uczczenia ich pamięci. Nie wspominajmy tylko ich śmierci, ale przede wszystkim życie: jakie było i jakie być mogło, gdyby to się wtedy nie stało.